Wywiad z Maćkiem Cieślakiem z zespołu Ścianka
autorzy: Borys Dejnarowicz & Michał Zagroba www.porcys.com.

Borys: Zacznijmy od pytania o studio imienia Adama Mickiewicza. Czy możesz powiedzieć, co to jest za kanciapa, skąd się tam wziął sprzęt, dlaczego był analogowy i kiedy po raz pierwszy tam weszliście?

Maciek: Historia jest taka: zawsze marzyłem o tym, żeby mieć studio. Kiedy w liceum grałem z kolegą (było nas dwóch) i mieliśmy kłopot ze znalezieniem basisty, myślałem, że fajnie by było mieć magnetofon wielośladowy. A w latach osiemdziesiątych takie rzeczy w Polsce raczej nie gościły. Przynajmniej u osób fizycznych, jak to się mówi. Perspektywa tego, żeby móc nagrywać siebie kilka razy, żeby z dwóch osób zrobić cały zespół – taka jest idea nagrywania wielośladowego – to było coś, o czym z kumplem marzyliśmy, ale z oczywistych względów nie udało nam się tego uzyskać. Jakiś czas później zdołałem namówić moich rodziców, żeby w domu, który komuś tam wynajmowali, udostępnili mi piwnicę. W momencie, w którym dostałem klucz od piwnicy, ta piwnica już nazywała się „studio”, mimo, że na razie nie było tam żadnego sprzętu. Potem ten sprzęt sobie ściągaliśmy. Przed nagraniem pierwszej płyty Jacek [Lachowicz, klawiszowiec Ścianki, ale i tak o tym wiedzieliście – przyp. bd] kupił ośmiośladowy magnetofon analogowy.
I w zasadzie od tego się zaczęło. Ten magnetofon już od jakiegoś czasu nie jest używany, choć nagrywaliśmy na nim jeszcze drugą płytę. Trzecią płytę nagrywaliśmy już na zajebistym szesnastośladowym magnetofonie z lat siedemdziesiątych. Tego sprzętu w studiu przybywa, ostatnio popadłem w długi z tej przyczyny, że pobrałem od różnych ludzi różne tajemnicze urządzenia i jeszcze ich nie spłaciłem. Dlaczego analog? To brzmienie pasuje najlepiej do naszej muzyki. Jestem zdecydowanie miłośnikiem starych brzmień, uważam, że są bardzo plastyczne, zresztą na całym świecie teraz się do nich wraca.

Borys: A nazwa studia?

Maciek: Studio imienia Adama Mickiewicza – dlatego, że studio znajduje się na ulicy Adama Mickiewicza. Gdy wydawaliśmy pierwszą płytę i siedzieliśmy
z grafikiem nad okładką, była krótka chwila, żeby tam powpisywać jakieś dane
i jakoś to studio nazwać. No i Jacek wymyślił – imienia Adama Mickiewicza, oczywiście.

Borys: Tę słynną demówkę, którą rozsyłaliście do dużych wytwórni, też tam nagraliście?

Maciek: Tak. Na dwóch mikrofonach oraz magnetofonie kasetowym.

Borys: Ok, powiedz coś o waszych pierwszych koncertach. Czy słuchacze nie byli w szoku wobec muzyki tak innej od tego, co ją poprzedzało? Jak wy sami się z tym czuliście?

Maciek: Nie, no wiesz, bez przesady. Przede wszystkim, na początku byliśmy zupełnie nieznani, nikt o nas nie słyszał. Pierwszy koncert zagraliśmy gdzieś na początku grudnia 94, po tygodniu od założenia zespołu. Na koncercie było pewnie około dziesięciu osób.

Borys: Jeszcze jako trio? Z Wojciechem Michałowskim na basie?

Maciek: Tak. W ciągu następnych dwóch, trzech lat, zagraliśmy łącznie
chyba dziesięć koncertów. W Trójmieście rządziły wtedy zupełnie inne zespoły, w związku z tym nie było specjalnie chętnych do tego, żeby przychodzić na nasze występy. A więc niespecjalnie kto mógł być w szoku [śmiech]. Poza tym, dziwna muzyka w środowisku niezależnym też nie była czymś obcym.

Michał: Mieliśmy okazję zobaczyć kilka koncertów Ścianki i zgadzamy się, że brzmią one kompletnie inaczej, niż nagrania studyjne, że stanowią osobną wartość.

Maciek: Wiesz, tak to jest, że płyta brzmi inaczej od koncertu...

Michał: Tak, ale nie każdego zespołu. Są wykonawcy, którzy kopiują na scenie to, co zaprezentowali na płycie. [Potworny hałas przemykającej nieopodal ciężarówki uniemożliwia całej trójce wymianę poglądów. Maciek zamyka okno. Michał kontynuuje pytanie.] Nawet myśleliśmy, że trzecia płyta Ścianki będzie próbą uchwycenia tego brzmienia, którym dysponujecie na żywo, ale się pomyliliśmy. Stąd pytanie: czy macie kiedyś zamiar wydać płytę live?

Maciek: Oczywiście, że tak. Ale musiałby to być dobry koncert. Niestety często jest tak, że podczas koncertu klimat jest fajny i z grubsza jakieś tam dźwięki się wydobywają. Gdy jednak nagrać to wielośladowo i odsłuchać wszystkich dźwięków z bliska, to nagle robi się z tego lekka rzeźnia [śmiech wszystkich osób]. I raczej nie powinno się to ukazać.

Michał: Albo na przykład sprzęt nawalił.

Maciek: No sprzęt może nawalić, ale gorzej jest, kiedy po prostu gramy do dupy. Wracając – na pewno takie plany są. Sądzę, że nagrywanie w studiu i koncert to są dwie zupełnie różne rzeczy. Na koncercie dźwięk stanowi jedną masę, i człowiek walczy o jakąkolwiek selektywność. Na płycie natomiast każdy instrument słyszysz osobno.

Borys: No i chyba czujesz się też inaczej w konfrontacji z publicznością.

Maciek: Właśnie. Osobny temat to zainstalowanie mikrofonów, konsolety itd.; pół roku temu nagrywaliśmy koncert w Gdańsku. Przygotowanie do nagrań zajęło mi 7 godzin, potem pięć minut przerwy i na scenę. Niespecjalny komfort. Jeżdżąc po kraju zjawiamy się w klubie jakieś dwie-trzy godziny przed koncertem, zazwyczaj zmęczeni drogą i niezbyt wyspani. Ustawienie gratów na scenie plus próba dżwięku to półtorej godziny, a jeszcze trzeba coś zjeść. Sami widzicie, że w tej sytuacji nagranie koncertu jest właściwie niemożliwe. Musielibyśmy mieć do tego osobnego człowieka, na którego na razie nas nie stać.

Michał: A czy planujecie jakieś koncerty zagranicą? Podążycie tropem O.N.A.?

Borys: [śmiech]

Maciek: Wiesz, plany są. Nie chcę tutaj mówić o jakichś konkretach. Na pewno nie interesują nas kluby polonijne...

Borys: [podwójny śmiech]

Maciek: ...gdzie gra większość polskich zespołów, które potem chwalą się, że występowały za granicą. Mieliśmy kiedyś okazję grać w Berlinie. Pojechaliśmy strasznie podpaleni na dwa koncerty, po czym okazało się, że oba były
w klubach polonijnych. Na jednym było kurwa pięć osób, które zasypiały na fotelach, na drugi przyszło ze sto pięćdziesiąt osób w klimacie spotkania towarzyskiego z muzyczką w tle. Przecież nie o to chodzi. A golonkę można zjeść też w Polsce [śmiech wszystkich].

Borys: Na Statku Kosmicznym jest taki utwór „Sprawa 5-ciu Pracowników”, na jednym z koncertów zagraliście pewnego razu „Bajeczkę O Czerwonych Konikach”. Czy macie w zanadrzu więcej podobnych kawałków? Może kiedyś powstanie płyta wypełniona tylko takim materiałem.

Maciek: Tak, jest planowana taka płyta.

Borys: [podjarany] Poważnie?!

Maciek: Uhm. Akurat „Sprawa 5-ciu Pracowników” i „Czerwone Koniki” to są takie powykręcane, lekko humorystyczne rzeczy, z odrobinką niepokoju. Natomiast mamy parę słuchowisk, już niekoniecznie śmiesznych. W każdym razie, wiesz – nie, że powaga, Zapasiewicz. Raczej groźne sprawy, w formie słuchowiska.

Borys: I wtedy wydalibyście to jako jedną płytę?

Maciek: Tak. „Czerwone Koniki” też by się tam znalazły. Nawet wiem, jakby się ta płyta nazywała...

Borys: ???

Maciek: ...ale nie powiem, bo jeszcze nie wyszła [śmiech].

Borys: Ok. Hej, podobno to słynne przemówienie na początku „Czerwonych Kozaków” wymyślił kiedyś Jacek, spontanicznie, na jednym
z koncertów. Pamiętasz ten występ?

Maciek: Oj nie, nie pamiętam.

Borys: A czy cały numer powstał właśnie na zasadzie improwizacji na żywo, czy też opracowaliście go dokładnie w studio?

Maciek: Utwór był skomponowany, a dopiero potem go graliśmy na koncertach. Zaczął się w ogóle od tego, że kiedyś na próbie przyszedł mi do głowy taki motyw [Tu Maciek nuci melodyjkę przewodnią „Czerwonych Kozaków”], który wydał mi się tak kretyński, tak głupi, że aż piękny [śmiech]. Wpadłem na pomysł, żeby ten temacik przewędrował sobie przez różne sale, że gdyby robić teledysk, to musiałyby być w nim sfilmowane różne pomieszczenia, różne rodzaje dyskotek, w których ta melodia się pojawia – jedna kowbojska, druga techno (która zajmuje najdłuższą część), trzecia z lat siedemdziesiątych, pankowa i oczywiście taka w zakładzie psychiatrycznym, a na koniec orkiestra krocząca z bębnem i czynelami. Z tym przemówieniem hitlerowskim to było tak, że Jacek ma podłączony mikrofon do delaya (przez który gra na klawiszach) i na jednym z koncertów wziął mikrofon, zaczął mówić i nagle znaleźliśmy się na stadionie w Monachium [śmiech]. I tak zostało. Zresztą wiele elementów w naszej muzyce tak powstaje. Jeśli coś w takim wypadku jest trafione, to utwór to anektuje. Przykładowo, znacie naszą najnowszą płytę...

Borys: Tak.

Michał: Znamy.

Maciek: ...w pierwszym numerze, „Got My Shoes & My Tattoo, part 1” jest taka melodyjka, jednocześnie klawisze i gitara grają [nuci]. Kiedy ten utwór był wymyślany wiele lat temu, to było to w zasadzie miejsce na solówkę. Ja tę solówkę zagrałem, a ponieważ wyszła dobrze, to została jako stały fragment. Później, grając koncert tzw. „bez prądu” [śmiech], czyli gitara akustyczna zamiast elektrycznej, a reszta bez zmian, dodaliśmy do całej piosenki wstęp oparty na tej właśnie solówce i to też zostało. Dlatego często spotykamy się z opiniami, że nasza muzyka zawiera elementy improwizowane, ale tak nie jest. Po prostu chcemy, żeby nie miała ciężkiej dupy, żeby była w niej lekkość. Staramy się więc kontrolować formę.

Borys: Słuchaj, czy nagrywając Dni Wiatru czuliście, że to, co robicie, jest niezwykle odważne, czy byliście świadomi podjętego ryzyka, czy też przyszło wam to naturalnie – nagraliście po prostu to, co chcieliście. Wiesz, jak na młody zespół, to całkiem spory przełom stylistyczny z płyty na płytę...

Maciek: Przede wszystkim te utwory, które znalazły się na Dniach Wiatru zostały wymyślone dużo wcześniej. „Czarny Autobus” zagraliśmy już na pierwszym koncercie po tygodniu działania grupy. Nie w takiej formie, w jakiej jest dziś, ale jednak. Także czegoś takiego, jak przełom stylistyczny u nas nie było. Zresztą po pierwszej płycie powstała dość dziwna sytuacja. Wydaliśmy ją po czterech latach grania. A że jej odbiór był bardzo dobry, to ludzie zaczęli kojarzyć nas z garażowym rock’n’rollem.

Borys: Mudhoney.

Maciek: Tak. Mudhoney, MC5 i kilka innych zespołów, o których nie słyszeliśmy. A to nie było wszystko, co mieliśmy do zaprezentowania. Żeby więc jak najprędzej wyskoczyć z tej szyny, że do końca życia będziemy musieli grać to samo, bo inaczej wszyscy się na nas obrażą, postanowiliśmy pokazać coś innego. Pokazać, że nie jesteśmy tacy łatwi do zaszufladkowania. Jeżeli chodzi zaś o wyzwanie, to było nim samo nagranie Dni Wiatru. Była to jakby próba skodyfikowania innego języka dźwiękowego, zrobienia czegoś, co, wydaje mi się, w muzyce nie miało jeszcze miejsca. Zupełnie drugorzędną sprawą było to, jak nas ludzie odbiorą.

Borys: Czy zgodziłbyś się z opinią, że Dni Wiatru nowatorska płyta, wyprzedzająca trochę to, co dzieje się obecnie w muzyce?

Maciek: Cóż, bardzo bym chciał, żeby tak było. Wiesz, nie znam wszystkich płyt, jakie na świecie zostały nagrane i wydane, także trudno mi mówić tutaj o jakimś... [pauza] Wydaje mi się w każdym razie, że udało nam się na tej płycie powiedzieć coś własnego własnym językiem, a to jest chyba najważniejsze.

Michał: No właśnie, my jako wielcy redaktorzy serwisu muzycznego Porcys...

Borys: [śmiech]

Michał: ...poznaliśmy całe mnóstwo dobrych, ważnych płyt z poprzedniego roku, tych, o którym mówi się, że są oryginalne, przełomowe.

Borys: Mówimy tu o płytach z niezależnej sceny amerykańskiej.

Michał: I wciąż uważamy, że Dni Wiatru to drugi najbardziej nowatorski album z 2002 [ten pierwszy to The Glow, Pt.2 – przyp. bd].

Borys: Sam widzisz, czołówka światowa.

Maciek: No, bardzo miło.

Michał: Czy zatem nowatorstwo jest dla was w muzyce wartością samą w sobie?

Maciek: Na pewno jest bardzo istotne. Białe Wakacje żadną miarą nie są płytą nowatorską. Nagraliśmy ją raczej w celu wydania utworów, które już stworzyliśmy. Są one moim zdaniem bardzo dobre i po prostu im się to należało. Natomiast zdecydowanie nie zrezygnujemy z poszukiwań. Nie wiem, czy następny, czy może któryś z kolei, ale będzie w przyszłości album-kontynuacja Dni Wiatru. Chociażby te słuchowiska, o których wspominałem, klimatem bardzo zbliżone.

Borys: Odbiór Dni Wiatru w mediach to była jakaś farsa – wysilone komplementy, naciągane komentarze bez żadnego związku z zawartością płyty, brednie o lekkiej zmianie oblicza grupy. Czy nie odnieśliście wrażenia, że płyta nie została w ogóle zrozumiana i czy nie czuliście się tą sytuacją zażenowani?

Maciek: Ja nie przeceniam dziennikarzy. Wiem, że większość z nich się zwyczajnie nie zna na muzyce.

Michał: [śmiech]

Borys: Ale to prawda [śmiech]

Maciek: Tak, większość moich znajomych lepiej się zna na muzyce, niż redaktorzy z poczytnych magazynów. W związku z czym nie czułem się zawiedziony, byłem na taki odbiór przygotowany. Krytycy... Jeden zrozumiał więcej, drugi mniej. Cieszy mnie natomiast, że wielu słuchaczy pasjonatów dostrzegło inność tej płyty w taki sposób, na jakim nam zależało. Bo staraliśmy się na Dniach Wiatru zapuścić naprawdę głęboko pod ziemię. I fajnie, że niektórzy mieli w sobie tyle wrażliwości i potrzeby, by dotrzeć sedna całej tej sprawy.

Borys: W „***” wpleciony jest króciutki urywek „Devil’s Haircut” Becka. Darzycie tego artystę szczególną sympatią? Skąd pomysł na odgłosy imprezy w tle?

Maciek: Sam utwór pochodził jeszcze ze starej kasety, z okresu przygotowywania demówki. Nagrany był na dwa mikrofony, głównie po to – jak wiele innych – żeby go nie zapomnieć. Potem w czasie sesji Dni Wiatru próbowaliśmy go zarejestrować w studio, ponownie, ale wychodził słabo
i ostatecznie umieściliśmy wersję kasetową sprzed lat. Pewnego razu graliśmy koncert i nagle, po dłuższej przerwie między kawałkami, „***” zaczęły się powoli wyłaniać z gwaru rozmawiającej publiczności. Efekt był na tyle interesujący, że powtórzyliśmy go na płycie. W tym celu poszliśmy do – zresztą nieistniejącego już dziś – klubu Siouxie w Sopocie, postawiliśmy tam dwa mikrofony i nagraliśmy trzy minuty rozmów. Poprosiłem barmana, żeby na tę chwilę wyłączył muzykę, co zrobił. Ale za sekundę znów ją włączył, zaledwie na moment. I ten moment to właśnie Beck. Stwierdziliśmy, że bardzo pasuje, bo podkreśla czas, w którym robiliśmy Dni Wiatru, również czas sporej popularności Becka w Polsce.

Borys: Niektórzy to interpretowali jako wasz stosunek do zjawiska imprezowania.

Maciek: Nie, chodziło o coś zupełnie innego. Cała płyta rozgrywa się jakby
w środku stosu zgniłych liści, gdzieś we wnętrzu. Ale właśnie pod koniec, po potwornym „Czarnym Autobusie”, następuje delikatna pobudka, pojawiają się ludzie. I mimo, że „***” też są introwertyczne, to jednak są już człowiekiem, który sobie siedzi w jakimś klubie i jest trochę w środku siebie, a trochę już na zewnątrz. Taki był zamiar.

Borys: Powiedz o spotkaniu z Arturem Rojkiem i Mietallem. Czy miałeś duże wahania przed podjęciem tej współpracy? (W domyśle – jak odnosisz się do dokonań Myslovitz?)

Maciek: Bardzo lubię pierwszą płytę Myslovitz. Pozostałe – już nie za bardzo. Pierwsza jest dla mnie super. Nie wiem, znacie?

Borys: Ta, wszystkie Myslovitz znamy.

Maciek: Nie wiem, czy podzielacie mój pogląd, ale moim zdaniem była to zapowiedź wielkiego zespołu.

Borys: Zwłaszcza pod koniec, te cztery psychodeliczne numery...

Maciek: Tak, chociażby, ale piosenki też są fajne, mają brzmienie, mają w sobie moc.

Borys: A najnowsza? [nagły śmiech]

Maciek: To już trochę inny zespół. Spotkaliśmy się w Sopocie, oni grali koncert, Jacek poszedł się „zapoznać”. Zaprosiliśmy ich na nasz koncert w Sfinksie. Przyszli wszyscy. Artur znał Dni Wiatru, które mu się podobały. I wyszedł z propozycją, żeby wspólnie nagrać płytę. My byliśmy otwarci: czemu nie, można spróbować. Przysłał nam demówkę z tymi utworami.

Borys: W sensie: głos Artura plus jego akustyk?

Maciek: Nie, to był zespół Lenny Valentino we wcześniejszym składzie. Dwie gitary, bas, perkusja. Brzmiało to gitarowo. Ale był w tym szereg pomysłów, które można było rozwinąć w inny sposób, co zrobiliśmy na Uwaga! Jedzie Tramwaj. Ponieważ Artur chciał zrobić z tym materiałem jakieś dziwne rzeczy, to zgłosił się do nas...

Borys: No bo do kogo [śmiech]. Ale czy u progu całej sesji mieliście wyrazisty plan stworzenia z tych piosenek spójnego dzieła sztuki, czy też ta spójność wyszła sama z siebie, w trakcie pracy? (Mówię o ogólnym klimacie, współgrającym z tematyką tekstów, o koncepcji syntezy, takiej, jak w „Karuzelach”.)

Maciek: Wiesz, w tych szkicach był jakiś wspólny rys. Głównie tekstowy, ale myśląc o formie, nie wyobrażam sobie, żeby muzyka była o jednym, a teksty
o drugim. Wspomniałeś „Karuzele” – przecież, gdyby tam był inny tekst, to
w ogóle byśmy w tym kierunku nie poszli.

Michał: Jak z twojej perspektywy wygląda przyszłość tego projektu? Czy to już jest zamknięty rozdział?

Maciek: Dla mnie ten projekt zamknął się wraz z zakończeniem miksu. Zagraliśmy z rozpędu parę koncertów, bo płytę trzeba promować. I tyle.

Michał: Czyli dla was był to projekt jednorazowy?

Maciek: Dla nas, jako dla członków Ścianki, tak. Wiem, że Artur grał na żywo
w trzyosobowym składzie, z Mietallem i Andrzejem Smolikiem.

Borys: Czy są jakieś konkretne powody, dla których sprawa się skończyła? Czy to tak samo z siebie, naturalnie...

Maciek: Powody są różne. Ja osobiście nie umiem grać w większej ilości, niż jeden zespół. To tak jak bym miał dwie dziewczyny. Niedorzeczność. Poza tym, jestem mimo wszystko egocentrykiem, wolę wymyślać swoją muzykę, niż dokładać coś od siebie do cudzej.

Borys: Porozmawiajmy o Białych Wakacjach. Czy mieliście jakieś całościowe założenie przy nagrywaniu tej płyty? Czy też – spoko, robimy kolejną płytę, zobaczymy, co nam wyjdzie.

Maciek: Piosenek starszych było dużo więcej, tak więc płyta mogła wyglądać zupełnie inaczej. Natomiast... [odzywa się głos spikerki w głośniku aparatu telefonicznego, leżącego na stole: „...proszona pilnie o kontakt z recepcją” – ach, praca wre w fonograficznej korporacji; trzy sekundy ciszy i Maciek kontynuuje odpowiedź] ...był taki pomysł, żeby ta płyta była bardziej otwarta, powietrzna, lżejsza od Dni Wiatru. Tu główny trop wyznaczył tytuł Białe Wakacje. Już o tym mówiłem dwadzieścia razy, ale niech będzie [śmiech].

Borys: [śmiech] Przepraszamy.

Maciek: Nie, no co ty. Dla mnie jest to bardzo ważne. Białe wakacje, czyli wakacje pod białym niebem. Taka pogoda jak jest teraz [spogląda w stronę średniej wielkości okna, z którego rozciąga się widok zwyczajnego, powszedniego wczesnego popołudnia – o jasnym, wyblakłym kolorze nieba, lekkim wietrze i, delikatnie zmokłych ulicach]. Akurat to lato mieliśmy przepiękne, ale ostatnie okresy wakacyjne cechowała właśnie taka pogoda. Nieszczególnie euforyczne i co więcej nie obfitujące w wiele wyjazdów. Czyli wakacje spędzone w mieście, a co się wtedy robi? Nic. I mniej więcej o tym jest utwór „Miasta I Nieba”. Wokół tego klimatu miejskich wakacji, zawieszonych, leniwych, z lekkim niepokojem, niedosytem, próbowaliśmy ten album zbudować, takie utwory do niego dobraliśmy.

Michał: Co powstało wcześniej: „The Hill” i „September”, czy „Iris”?

Maciek: Wiem o co chodzi [śmiech]. One są wszystkie bardzo podobne do siebie, to prawda. Czekaj... Najwcześniej powstał „September”, potem „Iris”,
a najpóźniejszy jest „The Hill”.

Michał: Czyli „Iris” zainspirowana była „September”, czy to może jakiś ciąg twórczy?

Maciek: Nie wiem, słuchaj [śmiech]. Być może już się skończyłem jako twórca [głośny śmiech całej trójki] i zaczynam się powtarzać, bo zauważyłem niepokojącą zbieżność tych melodii. Dlatego też „The Hill” jest na tej samej płycie, co „September”, żeby ten wątek zakończyć i do niego nie wracać.

Michał: A czy kojarzysz może taki islandzki kwartet Mum?

Maciek: A tak, słyszałem.

Michał: „Peron 4” bardzo się kojarzy z dokonaniami wspomnianej grupy.

Maciek: Z Mum? No to najwyżej oni mogli od nas zerżnąć [wybuch śmiechu wszystkich osób], bo ten numer graliśmy już na koncercie w roku 96.

Borys: Co do kompozycji tytułowej: ta chóralna partia na dwa głosy gdzieś została porównana do „A Saucerful Of Secrets” Pink Floyd. Jak byś się odniósł do takiego komentarza?

Maciek: [śmiech] Co? Przecież to jest coś zupełnie innego. Chór Wojska Polskiego można równie dobrze porównać do chórów średniowiecznych, bo to też jest chór. Partia wokalna w „Białych Wakacjach” ma związek z tradycją muzyki afrykańskiej, transowej, podczas, gdy śpiew w „A Saucerful Of Secrets” ewidentnie nawiązuje do muzyki kościelnej sprzed jakichś czterystu lat.

Borys: A wcześni Floydzi jakiś wpływ na was wywarli?

Maciek: No wiesz, pierwszą płytę [Piper At The Gates Of Dawn z 1967 roku – przyp. bd] uwielbiam. Jest to rzecz, która się nigdy nie zestarzeje, jest bardzo odkrywcza. Floydami z Sydem Barretem inspirowali się Beatlesi w swoich psychodelicznych odlotach. Jeśli wszystko co lubisz ma na ciebie wpływ, to znaczy, że wcześni Floydzi na mnie mają.

Borys: Czy czujesz się częścią polskiej tradycji muzycznej? Co sądzisz
o polskim dorobku fonograficznym, czy nie uważasz, że jest on na przestrzeni lat w pewnym sensie upośledzony w stosunku do tego, co działo się na zachodzie?

Maciek: Więcej ludzi mieszka w Wielkiej Brytanii, nie mówiąc o Stanach Zjednoczonych. Natomiast porównując Polskę z Francją, to nie wiem, kto wypadłby lepiej, jeśli chodzi o muzykę rockową. Nie znam muzyki francuskiej, tak samo, jak Francuzi nie znają naszej. Co do dorobku – czasy socjalizmu na pewno nie pomagały rozwojowi muzyki rockowej, która zawsze wiązała się
z indywidualizmem, tępionym w owym systemie. Przede wszystkim nie było dostępu do instrumentów. Ja urodziłem się w roku – chwała Bogu – sześćdziesiątym dziewiątym i pamiętam przejebane lata osiemdziesiąte, kiedy to w sklepie muzycznym można było nabyć gitarę firmy Defil, na której w ogóle nie dało się grać. Lub też zamówić u lutnika za cholernie ciężkie pieniądze coś, co ewentualnie można było nazwać instrumentem. A dzisiaj – każdy, kto ma ochotę, może kupić sobie japońską, czy koreańską podróbkę amerykańskiej gitary za 600 – 1000 zł. Sprzęt trochę lepszy, bo enerdowski albo czechosłowacki był w domach kultury, gdzie mogłeś mieć dwie godziny próby w tygodniu pod nadzorem tzw. Instruktora Muzycznego, który dzielił się swoimi cennymi uwagami i pilnował, żeby nie śpiewać po angielsku. Niemniej, mimo takich przyziemnych problemów, było kilku gości, którym udawało się coś ciekawego zrobić. Przede wszystkim Niemen, znany głównie z „Pod Papugami” i „Płonącej Stodoły”...

Borys: Ale miał też kilka awangardowych kawałków.

Maciek: Tak. Moją ulubioną płytą Niemena płytą jest podwójny album Marionetki, nie wiem, czy kojarzycie...

Borys: Tak, na analogach wydane jako Niemen vol 1 i Niemen vol 2, później na kompaktach razem, jako Marionetki...

Maciek: Możliwe. Moi starzy kupili to właśnie na analogach, w wersji mono zresztą. Nie wiem, który to był rok, jakiś 72 chyba [1973 – przyp. bd]. I dla mnie ta płyta bije na dwie głowy ówczesne dokonania podobnych artystów
z Zachodu. Wszystkich tych popisowców, wirtuozów: [z charakterystycznym przekąsem wymienia] Genesis, jakieś Colosseum, Yes... Do Niemena nie ma tego nawet co porównywać. Na wspomnianej płycie udało się połączyć myśl awangardową ze sznytem rockowym. Czytałem kiedyś wywiad z Niemenem
i mówił, że właśnie taki efekt chciał tam osiągnąć. Jeśli chodzi o inne rzeczy, to płyta zespołu Apteka, Ujarane Całe Miasto. Dostępne to jest tylko na kasecie, jeżeli w ogóle. Płyta zajebista... Dla mnie najlepsza polska płyta rockowa, jaka się kiedykolwiek ukazała.

Borys: Czy czujecie się spadkobiercami polskiej tradycji, czy Ścianka wpisuje się w jakiś logiczny ciąg – mówisz o Niemenie, o Aptece. Czy też inaczej – robicie uniwersalną wartość, niezależną od tego, co działo się
w tym kraju?

Maciek: Raczej to drugie. Nie jesteśmy historykami, żeby nawiązywać do tego, co było i próbować przeprowadzić nitkę przez te lata. Raczej staramy się, aby nasza kanciapa była dla nas centrum kosmosu, punktem dowodzenia armią metafizyczną [śmiech].

Michał: Czy zaobserwowałeś jakąś scenę niezależną w Polsce? Czy ona istnieje, czy się dopiero kształtuje, czy może cię to zupełnie nie obchodzi?

Maciek: Jest na pewno publiczność, która przychodzi na koncerty niezależne,
a to już samo w sobie tworzy jakąś scenę. Są zespoły grające taką muzykę, które nie mają żadnych ciągot w kierunku popu. Istnieje pewna płaszczyzna porozumienia, pewien sposób myślenia charakteryzujący szereg zespołów. Trudno powiedzieć, że jest to siła znacząca, o dużej sile przebicia. Ale coś
w stylu drugiego obiegu funkcjonuje w każdej kulturze, alternatywa przeciw dominującemu mainstreamowi (zazwyczaj nie najwyższych lotów), polegająca na tym, że pewne grono ludzi po prostu robi swoje. To już można nazwać sceną.

Michał: Czy jako producent czujesz się już pewnie?

Maciek: Bynajmniej. Od początku traktuję siebie jako amatora i mam nadzieję, że tak będę to postrzegał aż do momentu, w którym przestanę się tym zajmować. Jeśli chodzi o poleganie na własnym warsztacie, to na pewno dużo się nauczyłem, ale zdecydowanie nie uważam się za mistrza. Za każdym razem jest to poszukiwanie. Nagrywam tylko tych artystów, których muzyka mi się podoba. Nie wyobrażam sobie, bym miał nagrywać coś, z czym się nie utożsamiam do pewnego stopnia, gdyż bardzo angażuję się w proces produkcji. Zależy mi.

Michał: Właśnie, czy mógłbyś coś polecić z młodych polskich grup,
z którymi się spotkałeś?

Maciek: Moją ulubioną formacją jest zespół, który odrobinkę ktoś gdzieś zauważył, ale niespecjalnie jest doceniony. Nazywa się Kristen, ze Szczecina.

Borys: Stiff Upper Words, czy jakoś tak.

Maciek: Tę akurat płytę ja im realizowałem, ale niestety mastering został dokumentnie schrzaniony, niewiele zostało z tego brzmienia, które osiągnęliśmy. Wcześniej nagrali swoją pierwszą płytę i była to pierwsza od wielu lat rzecz w polskiej muzyce, która w ogóle mnie kopnęła. Teraz produkuję im trzecią płytę.

Borys: Jacek ma swój styl gry na klawiszach, a ty masz unikatowy sposób gry na gitarze, od razu rozpoznawalny, niezależnie czy na tej, czy na tamtej płycie. Zastanawiałem się, od kogo go ściągnąłeś i nic mi nie przychodzi do głowy. Może oprócz Sonic Youth.

Maciek: Kiedyś największy wpływ miał na mnie John Lee Hooker. W liceum byłem miłośnikiem bluesa. Miałem kilku kolegów, którzy mieli starszych braci słuchających bluesa. Więc ja też zacząłem. Hooker mnie strasznie fascynował, nauczyłem się zresztą grać tak jak on na gitarze. Hendrix – wiadomo. To był kurwa geniusz pod każdym względem. Wszyscy go cenią za muzykę, a nie wszyscy zauważają na przykład, że pisał świetne teksty. Ale kopiować Hendrixa jest oczywiście bez sensu, tak samo, jak kopiować Johna Lee Hookera. Jeżeli chodzi o Sonic Youth, to podobało mi się, że w ich muzyce było miejsce i na rozpierdol, i na wrażliwość, i na wszystko właściwie. Przez długi czas byłem ich zagorzałym fanem. Natomiast w moim podejściu do gitary niespecjalnie lubię efekty, których Sonic Youth używają w ogromnych ilościach. Może dlatego, że miałem okazję długo obcować z muzyką poważną, gdzie wykorzystuje się proste brzmienia i za ich pomocą tworzy się coś, co „wykracza”, niekoniecznie ładując masę przetworników.

Michał: A czego ostatnio najczęściej słuchasz?

Maciek: Dzięki chłopakom z Kristen poznałem amerykański zespół Storm And Stress. Nagrali dwie płyty, pierwszą w 97, a drugą nieco później. Obie są niemal identyczne. Trzech gości, perkusista free – zero rytmu, ale zajebisty po prostu. Gitara, która gra takie pozytywkowe melodyjki, bas ledwo coś brzdąka, czasem koleś śpiewa. Można powiedzieć: muzyka awangardowa, eksperymentalna. Wytwórnia Touch & Go, jak by ktoś chciał wiedzieć.

Borys: Znamy, znamy. Hej, mam teraz takie beznadziejne pytanie, które jednak uwielbiam zadawać. Jaka jest twoja płyta wszechczasów, jedna jedyna, gdybyś musiał wybrać?

Maciek: Stooges, Fun House.

Michał: Dobra, człowieku, nie będziemy cię dłużej męczyć. Ostatnie pytanie: która z płyt Ścianki jest najbliższa twojemu sercu [ha ha, ale pytanie – przyp. bd]?

Maciek: Zdecydowanie Dni Wiatru.

Borys: Dziękujemy bardzo za wywiad. Wszystkiego najlepszego.

Maciek: No dzięki.

I to był już koniec. wróć zatem do początku <<


.........nowości....historia....dyskografia....wywiady....koncerty....galeria....dźwięki....forum.........